Przejdź do głównej zawartości

361. Będzie coraz gorzej. Marcin Kołodziejczyk „Prymityw. Epopeja narodowa”

Marcin Kołodziejczyk dzieli literacką drogę z Dorotą Masłowską, uważając – co można wywnioskować z jego debiutanckiej powieści – że za pomocą samego języka można powiedzieć znacznie więcej, niż za sprawą szeroko rozpisanej narracji. Prymityw. Epopeja narodowa, bo tej książki dotyczy ta recenzja, zdecydowanie wychodzi z takiego założenia.

Posłuchajcie: na świecie i u nas będzie coraz gorzej – tak brzmi pierwsze zdanie powieści, co wcale nie okazuje się prorocze, jeśli chodzi o późniejszą recepcję książki. Wręcz przeciwnie. Marcin Kołodziejczyk, prowadząc dość prostą fabułę, skupioną wokół kilku wydarzeń, kreśli obraz polskiej rzeczywistości, przedstawiając wydarzenia ze współczesnej warszawskiej Pragi  – pełnej osobliwych postaci, typków i charakterów, które wpisują się w dzisiejsze stereotypy.

Na początku trzeba zauważyć, że Prymityw wcale nie zadziwia. Nie mam w tym miejscu na myśli fabuły czy sposobu kreacji bohaterów, bo to, wiadomo, zawsze kwestia indywidualna, wynikająca z doświadczeń czytelniczych, ale trafność czy świeżość stawianych tez i spostrzeżeń dotyczących sytuacji politycznej, w której żyjemy. Nie da się bowiem, co bardzo ważne w tym wypadku, oddzielić tego, czym żyją dziś Polacy, od literackiego świata Kołodziejczyka. Jest to o tyle nierealne, o ile pozbawiłoby sensu i znaczenia niemałej części powieści, która – jak artykuł prasowy – nawiązuje do konkretnych wydarzeń lub określonego czasu.  Recenzowana książka czerpie z realiów tzw. Dobrej Zmiany, czyli okresu, w którym władzę sprawuje partia Jarosława Kaczyńskiego (od 2015 roku), co sprawia, że wszelakie odwołania, w tym w sposobie kreacji postaci (m.in. Radosława Katyńskiego czy Ministra Prymusa) i przedstawianych wydarzeń (unieważnienia czasu czy Katastrofy Samolotowej), okazują się jednoznaczne i bardzo czytelne. Nie w tym jednak tkwi problem, choć można by się zastanowić, na ile te odnośniki będą kiedyś, za kilka lat, klarowne, a w tworzonej perspektywie i w sposobie prowadzenia obrazów. W jednym z rozdziałów czytamy: (...) Ubierał koszulkę z Polską Walczącą, Żołnierzami Wyklętymi i jednocześnie husarskimi skrzydłami, ale to jeszcze nie było wszystko, bo jeszcze był napis: nie damy się żywcem pogrześć w trumnie. Ktoś by biorąc to w palce ocenił: koszulka z jakościowej pakistańskiej bawełny. A to była otwarta księga podstawowych sedn, podobnie jak wcześniej podstawowy był dla Poczętego polski hip-hop, a jeszcze wcześniej pokemony. Teraz wszystko, co by inni zrobili Robertowi źle lub przeciw, kwalifikowało się jako zdrada. Jeżeli na przykład zdarzyło się, że natychmiast nie dostał to, czego chciał, a to się ciągle zdarzało, obwiniał zagraniczne elementy – Żyda, Ruska, Szkopa i uchodźcę. I masoństwo, które na razie z powodu niewyrobienia brał za cały wredny naród z Masonii (...), a jeszcze dalej o tym, że (...) pamiętać się będzie wszystko Niemcom za drugą wojnę, Francuzom i Anglikom – bo pozostawili Polskę samą w trzydziestym dziewiątym (...). Unii Europejskiej napluje się w ryj za samo plugawe istnienie, Szwajcarii za franka; nie przebaczy się targowicy, komunie, Szwecji za potop szwedzki, pedałom za sodomię, i, przede wszystkim, nic się nie zapomni Ruskim. Nigdy nie popadnie w niepamięć pamięć o rozbiciu Samolotu (...). I wszystko to wydaje się jak najbardziej prawdziwe, jeśli chodzi o rzetelność w portretowaniu nastrojów społecznych czy współczesnych realiów, bo takie głosy coraz mocniej wybijają (choćby w mediach), ale zastanawia mnie to, w jakim stopniu taki opis jest dla mnie – jako odbiorcy – ciekawy czy wartościowy. Czytając, niby się zauważa, że to boleśnie prawdziwe, można się nawet zaśmiać, dostrzegając niedorzeczność czy ironię, ale nic właściwie po tym nie zostaje – ta perspektywa okazuje się wtórna, dobrze znana z liberalno-lewicowej narracji w przekazywaniu (czy to dziennikarskim, czy literackim) tego typu postaw. Myślę, że w tym wypadku (mam na myśli stawianie diagnoz i przedstawianie tego, co dookoła) nieporównywalnie lepiej poradził sobie Michał Witkowski, powieścią Wymazane, nominowaną skądinąd do tegorocznej nagrody Nike. Również zaprezentował prowincjonalne realia, podobne myślenie, jednak nie tak dosłownie, mniej politycznie, a bardziej groteskowo i kampowo, co okazuje się po prostu atrakcyjniejsze dla odbiorcy.

Nie ulega jednak wątpliwości, że to, co robi Marcin Kołodziejczyk z językiem, zasługuje na uwagę i pochwałę. To wręcz niebywałe, jak lotna, świeża i „uliczna” jest ta powieść – zupełnie jak książki Doroty Masłowskiej, od której autorowi Prymitywu raczej trudno będzie w najbliższym czasie uciec w porównaniach. Pisarz okazuje się nie tylko uważnym i świetnym obserwatorem rzeczywistości, o czym pisałem wcześniej, ale także znakomitym słuchaczem. Warstwa językowa w jego debiucie wydaje się bowiem nie tyle „wierna”, ile całkowicie oddana, świetnie przeniesiona z realnego w fikcyjny świat. Mam na myśli nie tylko słownictwo i sposób komunikowanie się postaci (szyk zdań, styl dialogów), ale także wyraźną „niewydolność” języka, jego zaburzenia wynikające z ekspresji i tempa, w jakim mówią oraz żyją bohaterowie. Świat tej książki jest nagły, rwany, prędki, wszystko się dzieje szybko (co potęgują krótkie rozdziały), a między postaciami  właściwie nie dochodzi do szerszych rozmów (dominuje relacja narratora), co znajduje odbicie w dziwnych, acz zrozumiałych i wymownych, konstrukcjach językowych – rozmaitych kuhukurwach, w każdymmądź razach i Panzusach (Panach Jezusach). Ta deformacja, często utrudniająca lekturę, idąca w parze z dość oczywistą, jeśli uwzględnimy wydźwięk powieści, częściową stylizację na szlachecką gawędę, wykorzystaną w podobnym celu choćby w Trans-Atlantyku Gombrowicza, dają efekt, na którym najpewniej Kołodziejczykowi zależało – prześmiewczego komentarza. I tak też, jeśli mogę Państwu coś zasugerować, radziłbym czytać tę powieść.

4/6

Za książkę serdecznie dziękuję portalowi Sztukater.

Komentarze