Przejdź do głównej zawartości

342. Wielki literacki talent? Nathan Hill „Niksy”

Zdecydowanie za łatwo ulegamy wydawniczo-promocyjnym kampaniom, które – o czym dobrze wiemy – każdą kolejną książkę okrzykują wydarzeniem roku lub – w wypadku pierwszej pozycji autora – największym debiutem ostatnich lat. Podobnie miałem z Niksami, o których w ostatnim czasie było dosłownie wszędzie: w krytyce, prasie, mediach i blogosferze. Jedni, między innymi Barłóg Literacki, Justyna Sobolewska i Mariusz Szczygieł, zachwalali, rekomendowali, gdy inni, na przykład Jacek Dehnel, odcinali się od zbiorowego zachwytu, krytykując. Nie ukrywam, że jeszcze przed lekturą opowiedziałem się po stronie tych pierwszych, co – jak się okazało – wprawiało mnie w niemałe zakłopotanie podczas czytania.

Dużo można by powiedzieć o tej powieści. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na rozmiar (i rozmach!) – blisko dziewięćset stron, gęsto zapełnionych treścią, nie tylko w znaczeniu fizycznym czy drukarskim. Ta historia zdaje się puchnąć i puchnąć w trakcie czytania, nieustannie  poszerzając i własny zasięg, i potencjał. Bo w zależności od tego, jak na nią spojrzymy, który kontekst czy wątek zaintryguje nas najmocniej, odbierać można ją w naprawdę wielu kategoriach: jako portret Ameryki lat sześćdziesiątych, jako próbę uporania się z własną przeszłością, jako studium relacji w rodzinie, jako obserwację życia społecznego i tego, co masy – głównie w znaczeniu socjologiczno-politycznym – determinuje, jako wprawkę psychologiczną, jako uniwersalną opowieść o samotności i odchodzeniu, rozumianym w tym wypadku niezwykle szeroko. Wszystko, co Nathan Hill umieszcza w tej powieści, wchodzi ze sobą w wymowne, niełatwe stosunki, pokazujące coś, co zdaje się przeczyć nadrzędnemu celowi akcji utworu. Gdy Samuel, jeden z bohaterów, próbuje poznać przeszłość swojej matki – co jest  powodem licznych retrospekcji i przeskoków w czasie oraz w prowadzeniu narracji – czytelnik coraz dalej odchodzi od losów i wydarzeń tej konkretnej postaci, choć – na ironię – dowiaduje się o nich coraz więcej. Stopniowo przyjmuje większą i większą perspektywę, w tym postaci na tle wielu różnych związków, przyjaźni, rodzin i grup społecznych, środowisk studenckich, wielkomiejskich oraz prowincjonalnych, by wreszcie, poznawszy cały kontekst kulturowo-polityczny, mieć wgląd na Faye – matkę bohatera – z perspektywy przewrotów, które dokonywały się w Stanach Zjednoczonych w drugiej połowie XX wieku. To niebywałe, jak autor skonstruował tę historię, jak sprytnie spaja i łączy wątki, które w wielu wypadkach, nie tylko czasowo, ale również tematycznie, wydają się odległe. Czytając, raz po raz przenosimy się o kilka dekad w jedną lub w drugą stronę (do wspomnianych lat lub roku 2011), cały czas zmieniając „otoczenie” i klucze, służące do interpretacji i rozumienia danej rzeczywistości. Naprzemiennie obserwujemy bohaterów w dawniejszych czasach, zmagających się z zupełnie innymi na pierwszy rzut oka problemami, oraz tych we współczesnym świecie. „Tamte” wyzwania dotyczyły przewrotów seksualno-kulturowo-społecznych, wyciągały na ulice tysiące demonstrantów, skupione były wokół obaw o to, co pomyślą inni, a „obecne” rozgrywają się między innymi na granicy dwóch rzeczywistości – realnej i cyfrowej. I choć może się wydawać, że to zupełnie różne rejestry i wagi kłopotów, to czas oraz możliwość porównania pokazują, że i te, i te dotyczą tego samego – potrzeby zauważenia, poczucia przynależności oraz przydatności, radzenia sobie z ciężarem przeszłości tudzież wizją przyszłości, a także – być może głównie – tytułowych niksów.

Niksy to – zgodnie z wyobrażeniami skandynawskiego folkloru – duchy wodne, które ukazują się zuchwałym, samotnie wędrującym dzieciom w postaci białego rumaka, zabierającego pociechy w – jak się okazuje – ostatnią podróż, zwieńczoną niespodziewanym i śmiertelnym skokiem w przepaść. Ale nie tylko. Ukazują się również pod ludzką postacią, najczęściej kogoś, kogo kochamy. Dlatego, jak tłumaczył bohaterce ojciec, nie wolno ufać temu, co wygląda zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe, zwłaszcza w miłości. W ten sposób cała ta mitologiczna opowiastka zdaje się w zasadzie wyrażać relacje między wykreowanymi postaciami i definiować wszystkie podejmowane przez nie decyzje. Obserwujemy bowiem porywy namiętności i rozpaczy, romanse i rozstania, a także odejścia i powroty. Śledzimy losy bohaterów, którzy decydują się na kroki na pozór nielogiczne, niezrozumiałe, bo obracające wniwecz dotychczasowy porządek i utarte schematy, a które tak naprawdę wynikają z prostej rzeczy – ludzkich emocji. Między postaciami pojawiają się zdrowe i niezdrowe oczekiwania oraz nastroje, spotęgowane rozmaitymi czynnikami: wiekiem, pozycją społeczną, sytuacją polityczną oraz miejscem zamieszkania. To, co młode, buntownicze ściera się z tym, co zastane, narzucone, a chęć rewolty – nie tylko w kontekście samej polityki – próbuje być tłumiona przez panujące zasady lub zwyczaje. Nathan Hill – co momentami zdumiewa – kreuje bardzo wielu bohaterów. Większość z nich to osobowości szeroko przedstawione, ukazane  z wielu stron i w wielu sytuacjach, na ogół na podstawie sportretowania jakiegoś dramatu, pęknięcia – czy to wewnętrznego, czy rodzinno-społecznego. Autor powołuje do życia naprawdę dużą grupę postaci mocno zaangażowanych: albo w konkretne, pokrętne i ciągnące się na rozmaite sposoby przez lata relacje, albo w ogólne tło kulturowo-polityczne, jakże mocno w tym wypadku determinujące realia.

Z pewnością należy przyznać, że czyta się tę książkę nieźle. Najpewniej za sprawą zazębiających się losów bohaterów, którzy – może niepotrzebnie? może daje to poczucie pewnej nierealności? – niezależnie od rozmaitych czynników (upływu wielu dekad, zmian pokoleniowych i obyczajowych) wciąż wpływają wzajemnie na swoje decyzje. To, co głównie przyciąga czytelnika do lektury, to „ciągnąca” się w tej literackiej rzeczywistości przez dekady swoista odpowiedzialność – nie tylko za siebie i własne czyny, ale również za swoich przodków lub przyjaciół. Wszyscy tu odpowiadają za siebie z przeszłości, a dawne decyzje zdają się pozostawać niewzruszone mijającym czasem. W Niksach nie obowiązuje obojętność, nie ma w ogóle takiego pojęcia w słownikach bohaterów – większość z nich cierpi lub błądzi właśnie przez to, że ktoś ich kiedyś źle lub nieodpowiednio potraktował. Jedna z postaci była molestowana, druga opuszczona przez ojca, jeszcze inna przez matkę, a jeden z czarnych charakterów został onegdaj odtrącony przez kochankę. Za każdą wykreowaną osobowością ciągnie się jakaś mroczna przeszłość lub niełatwe doświadczenia, będące źródłem szeroko rozumianych niepowodzeń: w życiu, pracy, karierze, rodzicielstwie czy w miłości. Jest jednak w tym wszystkim poważny problem – ewidentna miałkość. Nathan Hill prowadzi narrację umiejętnie, bo pod względem formalnym nie można mu niczego zarzucić. Tak konstruuje i realizuje losy poszczególnych bohaterów, że te po prostu intrygują czytelnika. Pozostawia za to sporo do życzenia sama treść i jej wartość. Owszem, oparcie historii na motywach niksów i uniwersalnych problemów wydaje się ciekawe, jednak poza wątkiem społecznym (tych wszystkich szeroko opisanych protestów i przemian) można odnieść wrażenie dużej przewidywalności. Ale nawet nie sama sztampowość tej historii okazuje się mankamentem. Największym bowiem problemem Niksów jest to, o czym wspominałem wcześniej – swoista niemożliwość, nadrealność, wynikająca z nierealnego wręcz zazębienia przez autora losów konkretnych postaci. Nie chcę rozwijać tej uwagi, bo popadłbym w spoilerowanie, jednak końcowa część powieści rozwija się właśnie w imię zrelacjonowanej kompatybilności wszystkiego ze wszystkim. I bynajmniej nie chodzi o samą strukturę, bo domykanie czy finalizowanie wątków jest podstawą dobrze napisanej powieści, ale o sposób, pomysł na finał. Demaskowanie konkretnych bohaterów, rozkodowywanie ich natury i odkrywanie przeszłości, a także zbędne dopowiadanie i wyjaśnianie kwestii, które dotąd istotne się nie wydawały (na przykład wątek z prawdziwymi powodami kontraktu wydawniczego Samuela) okazują się tak naciągane i „wpasowywane”, że można odnieść wrażenie, że powieść Nathana Hilla została pomyślana jako typowy utwór literatury środka. A szkoda.

I jeszcze jedna uwaga, a właściwie pytanie: czy rozmiar tej książki tak zniechęcił redaktorów do wnikliwej korekty? Na przestrzeni całej powieści powiela się ciągle ten sam błąd związany z zapisem imiesłowów (na przykład: „nie wypowiedzianą” (strona 552), „nie proszony” (strona 565), „nie zaliczona” (strona 848)).

3,5/6

Komentarze