Przejdź do głównej zawartości

Ple, ple. Piotr Marecki „Polska przydrożna”

Wydaje się, że nie było w tym roku premiery, która doczekałaby się tak rozbieżnej, a niekiedy nawet skrajnej recepcji. Piotr Marecki, wydając „Polskę przydrożną”, wywinął nie tylko czytelnikom, ale także recenzentom dużego figla. Jego książka została medialnie przedstawiona jako reportaż z samochodowej podróży po Polsce prowincjonalnej, co rozbudziło w wielu odbiorcach duże oczekiwania – opowieści o tym, jak inteligent z Krakowa postrzega życie w małych wsiach i miasteczkach. Ci, którzy oczekiwali socjologicznych obserwacji lub etnologicznego zacięcia autora, prędko poczuli się oszukani (czego dowodem są liczne negatywne recenzje), bo zamiast odważnie prowadzonych portretów Polski powiatowej, otrzymali opis podróży prowadzony zza kierownicy.

Reportaż? Zapiski z podróży? Prowokacja?

„Polska przydrożna” została pomyślana na kilka sposobów naraz. Pierwszy dotyczy postawy czytelniczej, a dokładniej – igrania z odbiorcą, niespełniania jego oczekiwań. Marecki przez dłuższy czas po premierze książki publikował na swoim profilu na Facebooku fragmenty recenzji lub komentarzy, które na ogół pozostawały wobec jego dzieła krytyczne – piszący zarzucali mu wyniosłość, pisanie o niczym, nudę, wielkomiejskość czy nawet marnowanie papieru. Z tego typu opiniami trzeba się oczywiście liczyć, gdy publikuje się jakiekolwiek treści, jednak Marecki umieszczał je w mediach społecznościowych nie tyle w celach marketingowych czy polemicznych (by odpierać negatywne opinie, ustosunkowywać się do nich), ile po to, by „dopełniać” treść książki, realizować podstawowe założenia własnego projektu. Używam tego słowa nie bez powodu, bo nie mam żadnych wątpliwości, że autorowi nie chodziło o opisywanie podróży po Polsce czy dzielenie się wrażeniami z odbiorcami, tylko o wywołanie zamieszania i zainicjowanie dyskusji, której tematem stałyby się czytelnicze przyzwyczajenia. Gdyby prześledzić nieprofesjonalną (bardziej z Lubimy Czytać i z Facebooka, niż z recenzji krytyków czy dziennikarzy) recepcję „Polski przydrożnej”, można by wyszczególnić kilka głównych zarzutów, jakie stawiano Mareckiemu. Wśród nich prym wiedzie rzekoma bezcelowość lektury, która – jak wytyka wielu piszących – wynika z tego, że autora nie zajmuje w książce żadna istotna problematyka. Fakt, podobne spostrzeżenia są niekiedy trafne, bo rzeczywiście „Polska przydrożna” nie rości sobie ambicji do tego, by opowiadać o Polsce i Polakach, nie próbuje wysnuwać socjologicznych obserwacji czy wniosków, ale też nie to jest jej celem. Publikacja Mareckiego nie jest bowiem nastawiona na informowanie, pouczanie czy objaśnianie jakiegoś fragmentu rzeczywistości (jak chciałoby wielu odbiorców, sięgając po reportaż), tylko na testowanie czy nawet prowokowanie czytelników. Autor tworzy iluzję „prawdziwego” reportażu (nie bez znaczenia pozostaje oficyna, w której wydaje swoją książkę, tytuł, oprawa redaktorska oraz sposób promocji), niejako obiecując tym przenikliwą opowieść, w której pokaże prawdziwą Polskę, czyli „szyldy, małą gastronomię, geesy, cepeeny, ogródkowe instalacje z opon”, tak, by wielkomiejski hipster, z którego Marecki trochę dworuje, zobaczył, jak naprawdę (strasznie? biednie? kiczowato? źle?) jest w Polsce. Choć wielu z odbiorców prędko dostrzeże prawdziwe zamiary autora, zauważając, że książka w gruncie rzeczy jest tym, czym nie jest, to pożądanym – jak mniemam – czytelnikiem będzie dla twórcy ten, który tego faktu nie odnotuje. Jego oburzenie czy niezadowolenie pozwoli bowiem zadać pytania o definicje reportażu i literatury non-fiction oraz o granice, w których reporter może się poruszać.

W poszukiwaniu kuriozów

Drugi sposób, w jaki książka została pomyślana, dotyczy oczekiwań nie tyle już teoretycznych (dotyczących definicji, struktury czy zadań literatury non-fiction), ile praktycznych, związanych ze sposobem obrazowania czy przedstawiania świata. Jeżeli w opisie wydawniczym czytamy, że Marecki wyrusza w podróż po prowincjonalnej Polsce jako „wykładowca Uniwersytetu Jagielońskiego i bywalec literackich knajp”, a w książce wielokrotnie powraca problem niekorzystania z jednorazowych kubeczków (bohater niemal w każdej miejscowości, do której dociera, szuka miejsca, gdzie mógłby kupić kawę wlewaną do własnego pojemnika), to siłą rzeczy przyjmujemy, że „Polska przydrożna” będzie pisana z perspektywy inteligenta, mieszczucha, kogoś, kto jeśli dostrzega prowincję, to wyłącznie przez pryzmat kuriozów (np. wspomnianych ogrodowych instalacji z opon), ślepego katolicyzmu, politycznego marazmu czy alkoholizmu. Wydaje się, że z podobnymi przedzałożeniami do lektury podchodzi czytelnik – wiedząc, kim jest autor i że jego podróż wiedzie „przez krainy kebabów, pizzerii i nieczynnych barów”, może oczekiwać, że „Polska przydrożna” przyniesie mu taki obraz życia w mniejszych miejscowościach, jaki wpisuje się w powszechnie panujące stereotypy. Książka Mareckiego bardzo sprytnie je przełamuje: najpierw sugeruje ich podtrzymanie, a następnie – już w trakcie lektury – zupełnie je demaskuje, uświadamiając czytelnikowi, że nie przystąpił do czytania z czystą kartką, bez żadnych przedzałożeń. „Polska przydrożna” nie dostarcza takiego obrazu prowincji, jakiego byśmy chcieli, dzięki czemu zyskuje ogromny potencjał emancypacyjny. Odsłania bowiem nasze krzywdzące nastawienie względem mniejszych miejscowości i ich mieszkańców, zwraca uwagę na skróty myślowe i łatki, jakimi zwykliśmy traktować prowincję. Całe to niemówienie, nieopisywanie i nieprzedstawianie, które tak często pojawia się w negatywnych recenzjach, staje się w związku z tym politycznym gestem: „nie mówię nic o Polsce przydrożnej, bo nie ma o czym mówić, nic nadzwyczajnego tam się nie dzieje” mógłby stwierdzić autor, rozczarowując tym najpewniej wielu odbiorców.

Dalej na Żmijewek Włościański

Marecki ciekawie pogrywa z czytelnikiem, jeśli chodzi o podtrzymywanie jego zainteresowania. Recenzowana książka pisana jest tak, jakby w ogóle nie miała zostać oddana do wydania. Autorowi nie zależy na tym, by odbiorcy uprzyjemniać lekturę – nie popisuje się erudycją, nie wprowadza żadnych anegdot, niczego nie udziwnia, nie pozwala swoim bohaterom szerzej zaistnieć. Pisze tak, jakby pisał dla siebie – byłem tu, byłem tam, widziałem to, spotkałem tamtego. Nic więcej. Charakterystyczne dla struktury „Polski przydrożnej” są ustępy, na które składają się nazwy mijanych przez Mareckiego miejscowości: „Międzychód, Rąbity, Zalewo, Woryty Zalewskie, Pozorty, Drynki, Zajezierze, Czułpa, Wilamowo, Wilamówko, Dobrocin, Szymanowo, Antoniewo, Łączno, Kalnik, Kwitajny, Surowe, Sakowice, Cieszyniec, Bielca, Burdajny, Godkowo, Swędkowo, Krykajny, Olkowo, Drwęczno”. Podobne fragmenty powracają w książce jak refren, wyznaczając z jednej strony przebieg podróży, a z drugiej – sens opowieści. Odzwierciedlają one bowiem to, co jest istotą „Polski przydrożnej” – właśnie to, co jest przy drodze, co jest mijane (dlatego też bezzasadne wydają się zarzuty o to, że w książce mało społecznych obserwacji – to nie jest przecież ani „Polska prowincjonalna”, ani „Opowieści o Polsce”). Autor, wymieniając miejscowości, jakie mija, a także odnotowując obowiązki, które należy w podróży wypełniać (tankować samochód, szukać noclegu i miejsca, gdzie można coś zjeść), realizuje to, do czego „zobowiązują” go zapiski z podróży. Z czasem może to się wydawać nużące (bo ile można czytać o szukaniu miejsca, w którym można kupić kawę?), ale taki też jest rytm samochodowej wyprawy. Narzeczona bohatera, Ola, czytając poczynione w trakcie wyprawy notatki, stwierdza, że zawierają one wyłącznie „same scenki, anegodtki, zero ple, ple”, a przecież „musi tak być, że jak coś opisujesz, nawet jak to jest śmieszne, to później powinien nastąpić taki moment zadumy, eseju, czegoś mądrego, wytłumaczenia”. Książka Mareckiego jest w tym sensie po drugiej stronie „ple, ple”, przeciwko przeintelektualizowaniu i wielkomiejskiemu postrzeganiu prowincji, a także przeciwko niepotrzebnemu udziwnianiu.

„Polska przydrożna” ostatecznie demaskuje także wyjściową postawę czytelnika, która związana była z chęcią poznania czegoś, co jego zdaniem – z różnych względów – pozostaje dalekie czy nawet zupełnie nieznane. Choć wyprawa Mareckiego jest rozpisana na niemal dwieście stron, a jej trasę wyznacza kilkaset miasteczek i wsi, to powrót trwa tyle, co nic – zajmuje jedną kartkę. Wspomniana wcześniej Ola dzwoni i prosi, by Maro, bohater, wrócił, bo chce „już dzisiaj razem oglądać Netflixa”, a ten, po tych wszystkich niekończących się wyliczeniach nazw odwiedzanych miejscowości, po tych długich stronach relacji z tych samych, zapętlonych czynności, wraca w mig – tak, jakby tytułowa Polska przydrożna, którą tak bardzo chcielibyśmy postrzegać jako coś niezwykłego, znajdowała się tuż zaraz, za osiedlową Żabką. Bo czy tak w gruncie rzeczy nie jest?

Komentarze