Wydaje się, że na co innego liczył Jakub Żulczyk, wydając „Czarne
słońce”. Wokół ostatniej powieści autora „Wzgórza psów” nie wytworzyła
się atmosfera, zazwyczaj towarzysząca premierom jego książek.
Choć pisarz o niskiej sprzedaży swojego dzieła raczej nie może mówić, to
ani zainteresowanie mediów, ani krytycznoliteracka dyskusja nie okazały
się dla niego satysfakcjonujące. Sam Żulczyk jakiś czas temu narzekał
na swoim profilu na Facebooku, pisząc, że nie poświęcono jego powieści
wystarczająco dużo uwagi, co – jak zauważa – wynika z poruszanej w niej
tematyki. Co więcej, nie tak dawno, bo chwilę po ogłoszeniu
tegorocznych laureatów Nike, twórca zamieścił w mediach
społecznościowych wpis, w którym ironicznie odniósł się do nieobecności
jego ostatniej powieści wśród nominowanych do przyznawanej przez „Gazetę
Wyborczą” nagrody. W ten sposób ponownie zasugerował, że wokół
„Czarnego słońca” panuje zmowa milczenia. Należy jednak zapytać, czy to,
jak (i co) Żulczyk opowiada o recepcji swojej książki, to faktycznie
reakcja na swoistą cenzurę, czy może metoda – znana choćby z przedpremierowych
wywiadów z Patrykiem Vegą, reżyserem m.in. „Polityki” i „Botoksu” – na
efektywną (i efektowną) promocję powieści. Wydaje się bowiem, że pisarz
nie został w żaden sposób medialnie przemilczany czy politycznie
naznaczony, a wspomniana cisza wynika nie tyle z kontrowersyjności
powieści, ile z jej literackiej i ideowej wtórności.
Akcja „Czarnego słońca” dzieje się w przyszłości w
Polsce. Nie jest to przyszłość daleka, bo zdarzenia, które pisarz
przedstawia, stanowią rezultat dzisiejszej sytuacji
polityczno-społecznej. Władzę w kraju nad Wisłą przejął kler (księża
katoliccy), którego reprezentacja dominuje w parlamencie. Państwem
dowodzi Ojciec Premier, zlecający Guzowi, jednemu z głównych bohaterów,
różne zadania i misje – a to zamordowanie nieposłusznych obywateli, a to
doglądanie budowy obozów zagłady. Polska w tej wizji nie jest już
częścią Unii Europejskiej (bo ją opuściła), a zasady, które determinują
życie społeczne, nie wynikają już ani z prawa, ani z dekalogu, tylko z
faszystowsko-ksenofobiczno-narodowych wartości.
Chrystus królem Polski
Książka Żulczyka jest odpowiedzią po trosze na „Króla” i „Królestwo”
Szczepana Twardocha (fetyszyzacja męskości, kult siły, dominacja
przemocy, brutalizm w opisach), a po trosze na liczne dystopie, jakie w
ostatnim czasie pojawiły się na rynku wydawniczym (dla przykładu
wymieńmy „Prymitywa” Marcina Kołodziejczyka czy „Ale z naszymi umarłymi”
Jacka Dehnela). O ile jednak wspomniane narracje, zwłaszcza te
projektujące niewesołą wizję przyszłości, w chwili premiery wpisywały
się w nowy nurt, prezentowały interesujące wnioski, o tyle nie sposób
nie odnieść wrażenia, że „Czarne słońce” jest powieścią wtórną i
oczywistą. To, co dotąd Żulczyka wyróżniało, czyli umiejętność
literackiego portretowania postaw społecznych oraz lekkość w opowiadaniu
o współczesnym świecie, w nowej książce nie tyle zanika, ile staje się
nijakie, pozbawione wyraźnych konturów i znaczenia. Autor „Ślepnąc od
świateł” próbuje odbiorcom zakomunikować, że „»nadchodzą problemy«”,
jednak – jak zauważa w recenzji Marcin Bełza – „narracja »Czarnego
słońca« nie jest niczym więcej jak rozpaczliwym krzykiem: hej, jeden z
drugim, zobaczcie: jest źle, przemyślcie sprawę, bo przyjdzie Zły i was
zje” (Kultura Liberalna). Żulczyk nie proponuje żadnych nowych rozwiązań i refleksji, nie
wychodzi poza wskazywanie samego procesu radykalizacji nastrojów (przede
wszystkim w środowiskach narodowo-katolickich), o którym wiemy nie
tylko z literatury czy sztuki, ale również (a być może przede
wszystkim) z publicystyki (choćby z diagnoz stawianych przez redakcję
„Krytyki Politycznej” czy „Gazetę Wyborczą”). Jego książka jest niczym
więcej, jak przejaskrawianiem tego, co w przestrzeni publicznej (z
naciskiem na politykę) dzieje się od kilku lat. Gdy Suchy, jeden z
bohaterów, stwierdza, że „myśmy nie musieli się targować z Unią
Europejską, myśmy po prostu z niej wyszli” i „Można zrobić Chrystusa
królem”, to robi to nie bez powodu – jego słowa stanowią nie tylko
symboliczną reprezentację punktu, do którego – zdaniem Żulczyka – jako
naród dążymy, ale również wyraz dzisiejszych obaw i lęków. Pisarz,
bazując na politycznej atmosferze – powiedzmy – ostatniej dekady,
pokazuje, jakie są skutki wykluczania „innego” (obcymi w „Czarnym
słońcu” stają się wszyscy ci, którzy nie popierają Wielkiej Polski lub
się z nią niewystarczająco utożsamiają) czy wierzenia w to, że jest się
narodem wybranym (nieśmiertelny mesjanizm). Przedstawiony w powieści
obraz świata zbudowany jest na tych samych przekonaniach, co wizje w
przywołanych wcześniej książkach Dehnela i Kołodziejczyka – na
ksenofobii, wspólnotowym poczuciu wyjątkowości („Bóg, Jezus i papież Piotr II są po naszej stronie”) oraz na mieszance religijnego fanatyzmu z opacznie rozumianym patriotyzmem.
Przeczucia konsekwencji dzisiejszych nastrojów w Polsce poznajemy nie
tylko u Żulczyka i autora „Lali”, ale również u Doroty Masłowskiej
(„Inni ludzie”) oraz w dwóch popularnych w ostatnim czasie serialach:
„Watasze” (HBO) i „Szadzi” (TVN), w których morderstwa oraz
przestępstwa opinia publiczna odruchowo przypisuje – pragnąc ulicznej
zemsty – uchodźcom lub migrantom. Recenzowana książka nie proponuje
nowej refleksji czy odrębnej interpretacji nacjonalistycznych nastrojów,
a ogranicza się do przedstawienia wizji, w której „królem Polski jest
(…) sam Chrystus”, za „pedalstwo, skrobany i sowiectwo idzie się do
więzienia”, można „legalnie zajebać ciapaka lub czarnucha”. To wszystko
znalazło swoje wysłowienie już wcześniej w innych tekstach kultury,
nierzadko ciekawiej poprowadzonych.
Zdrajcy ojczyzny, nasi i wasi
Dużym mankamentem powieści jest sposób obrazowania, na którym Żulczyk
opiera narrację „Czarnego słońca”. Nie bez powodu wspominałem wcześniej
„Króla” Twardocha, ujmowanego przez krytyków (zwłaszcza tych o
lewicowo-liberalnej proweniencji) przede wszystkim w kategoriach
fetyszyzacji męskości i przemocy, gdyż nowe dzieło autora „Wzgórza psów”
niejako czerpie z tej stylistyki. Recenzowana książka opowiada o
świecie, w którym dominuje kult siły fizycznej, bo to właśnie ona – a
nie dyskusja na argumenty czy kapitał intelektualny– wyznacza pozycję
jednostki w społeczeństwie. W projektowanej rzeczywistości nie ma mowy o
szacunku do słabszego czy prorównościowej polityce – wszystko, co tylko
możliwe (relacje międzyludzkie, podział na klasy, zdobywanie władzy
itp.) zostaje wpisane w szerszy kontekst agresji, przemocy i
nienawiści. Bohaterowie dzielą się na „naszych” i „obcych”, wśród
których należy wymienić m.in. „żydopedałów”, „grube lesby”, „zdrajców
ojczyzny” i „Ruskich”. Jak zauważa narrator, „Świat jest tak urządzony,
że ludzie, którzy są nad, śmieją się z tych, którzy są pod”. To
myślenie przebija niemal z każdej strony, objawia się w pogardzie wobec
tych, którzy zostali z jakiegoś powodu ze społeczności wykluczeni.
Przemoc staje się dla Żulczyka sposobem na wyrażenie brunatnej (czy też
brunatniejącej) przyszłości, na zobrazowanie obaw dotyczących skutków
doraźnych politycznych decyzji. O ile jednak sama intuicja pisarza
okazuje się interesująca (choć – podkreślmy – bynajmniej nie jest nowa
czy zaskakująco odkrywcza), o tyle jej literackie urzeczywistnienie
rozczarowuje. Tak jak „Królowi” Twardocha zarzucano nadmierne
zafascynowanie przemocą, utożsamianie męskości z siłą i przedmiotowym
traktowaniem kobiet, tak książkę Żulczyka można krytykować za to, że na
poziomie fabularno-obrazowym jako czytelnicy mamy do czynienia z „niepojętym efekciarstwem podniesionym do kwadratu” (D. Nowacki, „Gazeta Wyborcza”). To, co u
autora „Morfiny” wydawało się przesadne i społecznie szkodliwe, w
„Czarnym słońcu” staje się niezamierzenie zabawne, przerysowane i
niemożliwe, a przez to – nierealne. Za dużo w tej opowieści banałów oraz
zwrotów ku mniej wyrobionemu, masowemu czytelnikowi, który – jak można
przypuszczać – w oczach autora pragnie wyłącznie szybkiej akcji,
thrillerowego napięcia oraz dużej ilości krwi i wulgaryzmów.
Co
zostaje po lekturze omawianej powieści? Niewiele. Pisarz, chcąc zabrać
głos w ważnych społecznie sprawach (radykalizacja nastrojów,
ksenofobia, rosnący w siłę faszyzm), nie jest w stanie wyjść poza
ogólniki i to, co zostało dotąd – choćby na poziomie publicystyki –
powiedziane. Żulczyk niczego nie rozstrzyga (choć – można odnieść takie
wrażenie, czytając quasi-filozoficzne ustępy książki – wyraża takie
ambicje) i nie proponuje nowej perspektywy poznawczej. Jego książka to
hiperboliczna opowieść o przyszłości, o której powiedziano już na tyle
dużo, że wszyscy dobrze wiemy, że powinna nas napawać lękiem. Teraz, po
etapie mglistych zapowiedzi, snuciu przeczuć co do tego, co niechybnie
nadejdzie, czas na fazę konkretnych propozycji i rozwiązań. Tak, by –
odwołując się do pozytywistycznego hasła – pracując u podstaw, nie
dopuścić do urzeczywistnienia tego, o czym Dehnel czy Żulczyk piszą.
Komentarze
Prześlij komentarz